Marcin Pawlik
Deklinacja nic
Kraków 2009

Jeśli zapytać przypadkową – całkiem nieźle zorientowaną w krakowskim świecie literackim – osobę o Marcina Pawlika, najprawdopodobniej nie zająknie się nawet o jego poezji. Wspomni najwyżej o alternatywnym „Sublokatorze”, w którym jest basistą, przy dużym szczęściu będzie wiedziała, że jest także autorem tekstów ich piosenek. O poezji Marcina Pawlika nie miało okazji słyszeć i nie słyszało dotąd zbyt wielu (choć oddać należy sprawiedliwość „Czytelni” TVP Kultura, w której tomik był recenzowany). Po roku od wydania „Deklinacji nic” wypadałoby to wreszcie zmienić. Przepraszam, nie „wypadałoby” – bardzo chciałabym, żeby się to zmieniło.

Trudny to debiut pod wieloma względami. Z jednej strony niełatwo się przebić przez niemal czterdzieści bardzo zróżnicowanych utworów, z drugiej wyrokowanie na temat przyszłości poetyckiej autora (z czym wiąże się przecież zwykle recenzowanie debiutów) wydaje się wysoce problematyczne. Przejdźmy może więc od razu do rzeczy. Spróbujmy po kolei, choć opuszczając pierwszy utwór – o nim jeszcze będzie czas powiedzieć. Marcin Pawlik podzielił swój tomik na trzy części, którym nadał bardzo znaczące tytuły: Lokacje, Synapsy i Mute.

W Lokacjach, zgodnie z tytułem, większość wierszy wiąże się mniej lub bardziej z zagadnieniem miasta, funkcjonowania w rozmaitych przestrzeniach – od tych możliwie najbardziej metaforycznie egzotycznych (Jornada del Muerto) po pozornie swojskie (Błogosławię cię Kielce przez oczy Tesco). Można by sobie wygodnie je podzielić na te, w których miejscem pobytu jest mieszkanie (względnie: dom) i te, w których podmiot miota się w przestrzeniach miast. Tu autor nie szykuje się też do żadnego przewrotu – podmiot miota się oczywiście bez względu na stopień rozpoznania terenu. Trudno też nie raz będzie orzec, gdzie dokładnie jesteśmy, o jakim obszarze mowa. Mieszać będzie się w tej poezji niemal wszystko – przestrzenie, języki, zagubienie z apodyktyczną niemal pewnością. W Ziemi niczyjej czytamy: (…) wewnątrz / można by jednak / poszperać / niby że kluczem / ale bez żadnych / zasad i próżnych obscen / gdyby jeszcze były chęci / odzew bity na odlew / w tym pomieszaniu / języków i map (…) W tych słowach zdaje się w pewien sposób wyrażać antystrategia podmiotu – szpera, gdzie tylko chce, bez wcześniej ustalonej metody czy określonego przedmiotu poszukiwań, rezygnując z „próżnych obscen”, rezygnuje też z taniego efektu. Przegrzebując się przez tradycje literackie i doświadczenia lekturowe, próbuje zamanifestować (swoją drogą można wskazać wiele miejsc, w których z poetyką manifestu korespondować będą wiersze Pawlika) swój sprzeciw wobec każdego niemal systemu (do systemu – i niech mi ktoś udowodni, że diabeł nie tkwi w języku – jeszcze wrócimy). Dalej czytamy: (…) znaczy się że już pora / że trzeba szykować się / do manewrów pamięci. No właśnie – aktywnością, do której skłonny jest mówiący, nie wydaje się być sam manewr, ale jedynie przygotowanie do niego. Czym jednak są owe manewry, gdy chodzi o pamięć? Wydaje się, że chodzi o pewną cyrkulację obrazów, tekstów, doświadczeń, które w tym przypadku łączą się w obcej, albo raczej: podlegającej obcym, przestrzeni – domowej chyba – „ziemi niczyjej”.
Stan, w którym z jednej strony czas wykonania manewru taktycznego (bo o niego najpewniej chodzi) wydaje się nadchodzić, z drugiej to właśnie samo organizowanie sił jest najważniejsze. Pawlik organizuje i pokazuje, co udało się mu zorganizować do tej pory. Nie przebiera tego, co znalazł, nie decyduje się na radykalną selekcję. Raczej wymienia, przekłada i – tytuł tomiku także odsyła do takich skojarzeń – wielokrotnie odmienia. Choć zastanówmy się – skoro odmieniamy nic (nicość?), to skąd ten nadmiar? Skąd szperanie? Skąd ta nieznośna chwilami gęstość? Problem ze wskazaniem choćby antonimu nicości może wskazać istotny trop – dziwny przesyt jest niejako drugą stroną medalu nicości, jej negatywem, inaczej rozłożonymi akcentami niemal tego samego. Nie wydaje się jednak, by celem było „zagadanie nicości”, to raczej pierwsza próba przejścia od etapu czytania i mówienia głosem innych, do mówienia we własnym imieniu, możliwie najbardziej (sic!) własnym głosem. Czytamy jednak: (…) język przyrasta mi do milczenia / język nabrzmiały / jak szmata na wietrze. Odnieść można wrażenie, że to właśnie to doświadczenie – niemożności mówienia czy wyrażenia – jest przyczyną dla której tak zagęszczona jest ta poezja.
Mówiący wciąż patrzy, władze wzroku są dla niego podstawowymi i najważniejszymi – obrazki, telewizja, wszechobecne okna i szyby – jest oddzielony przezroczystą warstwą od tego, co widzi, ale też oddzielić próbuje się od zewnętrza, aby chociaż spróbować mówić o tym, co dzieje się wewnątrz. Wielokrotnie pojawiający się także motyw pamięci, która to dobiera się do ciała, to jest jedynie śladem. Szamocze się z nią i czerpie z niej jednocześnie. Donosy na rzeczywistość, by przeformułować tytuł tomiku Białoszewskiego, którą nie zawsze widzi podmiot jako ludzką (system, system, system), przeradzają się w różnej jakości poetyckie skargi. Raz będzie to dość proste zakończenie Domu otwartych okien: (…) osobisty model dotyku / dokładnie rozpisany na role: / weź podaj mi ciepło / a potrę nim oko. Innym razem w Błogosławię cię Kielce przez oczy Tesco mocno wypowiedziany, inicjalny fragment: Jest tylko niesmak / że się nie spełnia przepowiednia / i nagła powietrzna ofensywa / pozostaje jedynie w sferze marzeń (…). Nie rozczarowanie właśnie, ale „niesmak”, że przepowiednia się nie spełnia to wyraźny znak ironicznego stosunku mówiącego do własnej sytuacji. Pozornie godzi się w dalszych słowach na konieczność tłumaczenia „co i dlaczego?”, lecz jest to zgoda, która musi pociągać za sobą wrażenie: (…) niczym w terrarium / czułem jak wilcze spojrzenia / dosiadają się do mnie. Czyje są te spojrzenia? Powtórzmy raz jeszcze: systemu, systemu, systemu.
Bywało w tej części i ciężko, i męcząco, i frapująco. Skąd to wrażenie? Czytanie tych wierszy może być i bywa wyczerpujące, lecz nie jest to wyczerpanie frustrujące. Główny wniosek, do którego można dojść po lekturze – może niezbyt konstruktywny, przyznaję – to, że coś jest na rzeczy. Że autor miewa świetne intuicje, że może kluczy, ale przyglądanie się temu, jak to robi, jest niezwykle interesujące i że mimo, iż wiersze wydawać się mogą chwilami przesycone, to nie jest to przesycenie tym, co dobrze znane. Nie wpisze się bowiem ze swoją twórczością Marcin Pawlik w stylistykę wypracowaną przez kolegów po piórze. Jeśli może być dobrym poetą, a co do tego nie mam większych wątpliwości, to zapowiada się jako poeta raczej osobny.
Czas więc na Synapsy. Wiersze z tej części wydają się nieco nierówne – znajdzie się tu wiele kiksów, trzeszczących w uchu fraz, nieznośnie przesadzonych i przesyconych wersów. Znajdą się jednak wyjątkowo ciekawe ujęcia czy zaskakujące odwołania, jak to z Obsługi miłosierdzia: Ty się znasz i milczysz / brak stropu i brak odpowiedzi / dni całe w gęstych strupach / to od ciężkich praw metafizyki (…). Rzut oka wstecz – we wcześniej wspomnianej Ziemi niczyjej, znajduje się taki fragment: (…) część na parapecie / prawice wznosi ku niebu (…). Niewinny flirt z tradycją romantyczną? A może zaskakujący zwrot ku transcendencji? Chyba nie do końca, bo przecież mówiący na moment nawet nie przestaje być ironiczny. Wielokrotnie można poczuć się wytrąconym z równowagi. Nie inaczej, w nie innych rejestrach, funkcjonował będzie mówiący. Z jednej strony zdaje się zachowywać jak dziecko we mgle, z drugiej pojawi się na koniec Obsługi miłosierdzia wers, który wiele może wyjaśnić (nie zapominajmy o pierwszych zdaniach): (…) Jeśli jeszcze nie zwariowałem to jutro zapiszę.
W innych wierszach też będzie nas Pawlik torpedował ideami i odwołaniami. Nie tak już może wprost wyrażonymi, ale jasnymi i dość łatwo dekodowalnymi. W wierszu Życie jako lizanie niemożliwego powrócimy (choć nie wydaje mi się, aby wiele spośród dotąd omawianych rezygnowało z tej perspektywy) do władz wzroku, jako tych, którym nadaje wielkie znaczenie. Chłopiec, rodem niemal z Leśmianowskich wierszy, (…) nie zna tego rubasznego przeczucia / że ten żywopłot to tylko w jego głowie (…). Niby nic zaskakującego, a jednak – przykre zwykle odkrycie, że świat widziany jest jedynie wyobrażonym, tu jest określone jako „rubaszne przeczucie. Przewartościowanie, którego dokonuje, nie oznacza jednak skłonienia się ku konkretnej wizji czy filozofii – jest raczej (kolejny raz) testowaniem możliwości, które dają idee. Ten sam wiersz, wykorzystuje też bardzo dobrze znaną i – bądź co bądź – trochę już wytartą poetykę mówienia o końcu świata, który (…) będzie niczym szczególnym / raczej okaże się czymś w rodzaju / nadzwyczajnego posiedzenia rządu. Jest w tym jednak pewna znakomita intuicja: skoro wszystko jest w głowie chłopca, wszystko jest gęstwiną znaków, obrazów i zapachów, to czym więcej może być koniec świata. To wydaje się też bardzo ciekawe w poezji Pawlika – zwielokrotnienie, spiętrzenie idei, pewien ich nadmiar, który w ostatecznym odbiorze (często) daje się bezboleśnie, choć zarazem niełatwo, przyjąć.
Kończący tę część poemat prozą, który zamyka świetna fraza …ból zmęczony, lecz wciąż bestseller wydaje mi się jednym z lepszych utworów. Jest i sugestywny, i na swój przedziwny sposób oryginalny. Budując sytuację liryczną (cóż za nieszczęśliwe określenie…), umieszcza się mówiący w miejscu, w którym może zarazem obserwować (dominujący wzrok pozostał) i uczestniczyć, choć wydaje się, że nie może sobie pozwolić na „pełne uczestnictwo”, tak, aby nie przestać jednocześnie dystansować się i wątpić. Autoironiczne i pełne rezygnacji dopowiedzenie …ból mi przyniosą z papieru mówi wiele: zależność pojawia się tam, gdzie najmniej się można jej spodziewać. Czyli co, znów system, system, system? Ale – jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało – inne to już, jak dobrze widać, gdy przeczytamy uważnie całość, działania systemu.
W ostatniej już części – Mute – w utworze Miracula, znajdą się takie frazy: Zepsuto nas tym chłopskim rodzajem zmęczenia, w którym obchodzi się pola i sady naprężoną białą łydką, kroki gubią się, lecz wciąż bezwstydnie i na nowo obrastają brudem. Ziemia wysyła nam cienie, ziemia udziela nam demencji. (…) Pamięć doświadczenia, pamięć doświadczenia innych osób, pozwala tylko wątpić i widzieć wyraźniej. Jeśli ziemia udziela demencji, więcej: jeśli ziemia może udzielić demencji, nie sposób nie zapytać, dlaczego nie pragnie się tej wygody? Ponieważ wygody, jak wydaje się mówić podmiot (uwaga: podmiot zbiorowy), blokują prace wątpliwości i sprzeciwu, konstytutywne dla tożsamości. Także melancholijne ujęcia nie raz jeszcze pojawią się w tej części (milknie się przecież także nie bez powodu), na przykład w finalnych wersach Cysty: (…) ulegamy krępującej erozji / ale wciąż jesteśmy / pamięcią o innym / żyjąc jedynie z wyjadania wspomnień / i przegryzania stropów. Niekończący się proces angażuje także innych (ponownie, jak w wielu wierszach Mute, podmiot zbiorowy), którzy z jednej strony żerują, z drugiej utrzymują żywą pamięć o innych. Ten cichy bunt, odbywający się niemal między wersami, daje się wyrazić w tak powściągliwych słowach. Gdzie indziej czytamy: (…) w tę i we w tę / baaardzo rytmicznie / mimicznie / jak pod ścianą płaczu / wte i wewte / zerwiemy je zanim… / kiedyś… to pewne (…). Kiedy nadejdzie to mityczne „kiedyś” – nie wiadomo. Wiadomo jednak, już wers dalej, co stwierdza, co widzi, co proponuje bądź proponować musi podmiot: (…) spójrz: agencja powietrza w remoncie / będziemy więc sprzedawać się w skupieniu. Nic od siebie dodać nie chcę.

Po słowie o towarzyszących poezji Pawlika obrazkach, wrócić trzeba będzie jeszcze do pierwszego – pominiętego wcześniej – utworu. Nie bez powodu określiłam te małe obrazki jako towarzyszące, a nie ilustrujące. Nie są one bowiem ani jednoznacznie związane, ani też nie komentują poezji, obok której są umieszczone. Są czymś w rodzaju równoległej projekcji, chwili na spojrzenie w wielkie zęby czy rzut oka na Style of life. Trochę szkoda, że w tak niewielkim zakresie zaistniał tu Marc Brunier-Mestas (to twórca obrazków oczywiście). Wydaje mi się to bowiem wyjątkowo ciekawe – współbieżna, choć nie ścisła, koegzystencja dwóch przestrzeni: słownej i wizualnej, nie tworząca złudzenia prostej przekładalności tych dwóch języków.

W Bez opamiętania – to ten omijany pierwszy utwór – transformując bajkę Jachowicza (nieśmiało zaznaczę, że to też okres romantyzmu) pisze Pawlik: Pan System był chory i leżał w łóżeczku. Dlaczego piszę o tym dopiero teraz? Bo zależało mi bardzo, aby deklarację niemal explicite wyrażoną, odsunąć na dalszy plan. Nie oznacza to jednak, że utwór jest gorszy od innych, przeciwnie – we frazach (…) Pan System Śniło mi się odstąpienie / Przerywaj mi zanim zacznę (…) albo (…) Pan System Pocić Pocić się Wychładzać / Przeprosić się (…) Pawlik bardzo sprawnie i bardzo ciekawie pokazuje wobec czego, wobec jakich systemów, wobec których w jaki sposób, buntować się musi i że nie bez powodu mottem tomiku uczynił zdanie Györgi Konráda, że Pamięć to bunt. I teraz drodzy Państwo, proszę przeczytać na własną rękę całość od początku. Nie będzie łatwo, nie będzie lekko, ale warto.

Olga Szmidt > Magazyn Mrówkojad* nr. 51