Lokator przyzwyczaił nas, że rok po roku dostarcza jakąś niezwykłą, poetycką propozycję, z którą wszyscy powinniśmy się byli zapoznać, ale z jakiegoś powodu zostaje ona wydobyta dopiero przy okazji nominacji do nagród. Poprzednio taką perełką był „Alfabet” Inger Christensen, a tym roku – na szczęście już zauważony i komentowany wręcz owacyjnie – Giuseppe Ungaretti i jego „Radość katastrof”, czyli zrekonstruowany tomik z młodości, przybywający w sukurs rodzimej rocznicy futuryzmu. Specjalnie z tej okazji przypomniałem sobie „Poezje” Ungarettiego z PIW-u w przekładzie i ze wstępem Zygmunta Ławrynowicza (1975), gdzie ten wczesny okres był pokazany tylko we fragmentach, i to raczej fragmentach przypadkowych, jako początek drogi do wielkości, na której wkrótce pojawią się wartości bardziej metafizyczne i uniwersalne, niźli tylko pacyfistyczne nawoływania frontowego żołnierza (tak, pamiętam, że mamy też nowszy przekład Ungarettiego od Austerii i Jarosława Mikołajewskiego, ale on też jest raczej uklasyczniający). Tymczasem „Radość…” to właściwie tylko pierwszy fragment tej twórczości, którą Ungaretti sam potem przerobił i opatrzył odpowiednimi komentarzami, nieco zmieniając jej kontekst (znaczące jest to, że z Allegria di naufragi zostało samo Allegria, a więc tom wydany powtórnie w 1931 – to od niego zaczynał Ławrynowicz). Ukazanie się u nas tego tomu jako osobnej książki (w stulecie jej pierwodruku) jest więc nie tyle prezentacją uzupełniającą wizerunek poety, ile przyczynkiem do legendy pierwszej awangardy, do włoskiego futuryzmu w jego najwspanialszym wydaniu.
Wczesny dorobek Ungarettiego jest skromny, toteż w obu wydaniach wiele tekstów się pokrywa, ale nie pokrywają się intencje tłumaczy, a tym samym brzmienie, jakie nadają poecie. Ten Ławrynowicza (Mikołajewskiego zresztą też) jest znacznie bardziej elegancki, patetyczny, skory do szyku przestawnego, ten Grzegorza Franczaka – trochę pokraczny, bardziej energetyczny, lepiej i naturalniej leżący we współczesnej polszczyźnie. Nie będę weryfikował tych wierszy z oryginałami i przeprowadzał całej krytyki tłumaczenia, zdam się więc na słuch, a ten podpowiada, że „nowy” Ungaretti jest poetą znacznie bardziej inspirującym, skondensowanym, mniej skorym do rozdzierania szat i łzawego tonu. To, co u Ławrynowicza jest w „Lewancie” „piskliwymi arabeskami”, u Franczaka okazuje się „zgrzytliwymi zygzakami” (prawda, że o inny ruch tu idzie, inny dźwięk i inną maszynerię klarnetu?), innym razem „ugory nocy” przechodzą w zwyczajne „jałowe noce” a „wygładzone wody morza” w „wygłodniałe morze”. Albo weźmy puentę „Agonii”: „Lecz nie opłacać życia łkaniem / jak szczygieł o wykłutych oczach” i „Byle nie żyć lamentem / jak oślepiony szczygieł”. Tam, gdzie Ławrynowicz potrzebuje 9 zgłosek na wers, tam Franczak załatwia sprawę w 7, a przy tym osiąga większy dramatyzm, jakby bez tych wszystkich arabesek i esów-floresów, które wywija składnia jeszcze w PIW-owskich „Poezjach”. Tym samym Ungaretti okazuje się poetą niebywale nowoczesnym, dalekim od echa klasycystycznych tęsknot basenu Morza Śródziemnego i od nostalgii Egipcjanina walczącego w imię nowej ojczyzny na obcym mu froncie, z której Ławrynowicz uczynił klucz do całej twórczości autora. Na etapie „Radości…” włoski futurysta nie jest jednak jeszcze ani nostalgiczny, ani sentymentalny, chociaż trauma pierwszej wojny niewątpliwie zmienia jego medytacje w mikro-świadectwa klęski, w dziennik frontowy (wiele tekstów ma bezpośrednio pod tytułami podpisy dotyczące miejsc i daty powstania), w wiersze o jakimś porozrywanym świecie, niestety bardzo nam bliskim: „Widzę się / porzucony / w nieskończonym”, „Ungaretti / człowieku cierpienia / wystarczy złudzenie / by dodać ci serca”.
Taki jest ten tom, pełen epifanii i lamentu, ale maksymalnie skondensowanego, ironicznego, kanciastego, i w tym wypadku te wszystkie krawędzie, które udało się Franczakowi wydobyć, działają na korzyść książki. Mimo 100 lat brzmi ona prześwietnie, a jest też wydana bardzo kunsztownie, z pomysłem, z próbą opowiedzenia na okładce całej historii za pomocą prostego złocenia (czapka z głowy za to dla wydawcy). Gdybym miał w minionym roku kupić tylko 10 książek poetyckich (co jest niestety niemożliwe, bo połowę już dostaję, a drugą nabywam z poczucia obowiązku), „Radość katastrof” bez wątpienia byłaby w tej dziesiątce.