Dwóch rzeczowników rodzaju męskiego lękałam się najbardziej. Tego, że „patriarchat” i „feminizm” deklinowane przez wszystkie przypadki stworzą ideologiczny mur odgradzający tę historię od banalnej prozy istnienia. Pomyliłam się: „Miłosna wojna stulecia” pisana jest w ten sposób, by postawić na równe nogi czytelnika bez względu na jego światopoglądowe przekonania.
Autorką „Miłosnej…” jest Ebba Witt-Brattström, szwedzka literaturoznawczyni, raz na jakiś czas podnosząca adrenalinę w debatach publicznych, kilka lat temu analizą pedofilskich wątków w czwartym tomie„Mojej walki” Karla Ove Knausgarda.
Prywatnie Witt-Brattström ma za sobą trzy dekady małżeństwa z Horace’em Engdahlem, członkiem Akademii Szwedzkiej. Właśnie z tego doświadczenia zrodziła się „Miłosna…”, jej pierwsza nienaukowa książka, pisana już po rozwodzie, z rozmachem, w bólu, bez hamulców.
Wszystkim zagrała na nosie Witt-Brattström. Uwiodła poetycką formą, wypełniała makabryczną treścią. Zanurzyła się w ocean autobiograficznego doświadczenia, związała go w gorset kunsztownej fikcji. Wplotła w poemat tuziny kulturowych aluzji, od Märty Tikkanen przez Artura Strindberga po Ingrid Bergman, tylko po to, by dotknąć jądra ciemności.
Dwa głosy, żony i męża, nikogo więcej, tylko ich intymna obecność. Usiłują prowadzić dialog, ale wychodzi im werbalny pojedynek. De facto egzekucja – strzelają do siebie kulami wzajemnych przewinień, z kwestii na kwestię dosadniej. On – egotysta i pozer, mający w głębokim poważaniu kobietę. Ona – znerwicowana, sfrustrowana, skucząca o kroplę uczucia niczym szczenię o mleko. On mówi: „Jestem z siebie dumny. / I tak nikt się nie przejmuje / twoim zrzędzeniem”. Ona: „Ty masz obrzydliwą pornografię w sieci. / A co mam ja? / Patetyczne marzenie o bliskości?”. On: „Puściłaś mnie. / Nienawidzę cię. / Znikaj. / Srasz wokół siebie. / I nie płacz mi tu znowu / pizdo jebana”. Ona: „Życie z tobą to piekło: gówniane, / małostkowe, / chytre./ Wieczna agenda poniżania kobiet / za fasadą uroku”. On: „Ile smutku bym / nie czuł, / zawsze udowodnisz, / że twój smutek jest większy”.
Widzę, to znaczę słyszę, tę dwójkę: są niczym śpiewacy operowi, każdy skupiony na swoim libretto. Mężczyzna – baryton, kobieta – sopran. Stoją na małżeńskiej scenie, przyjmując wszystkie możliwe pozy – od wyrażających żal i wściekłość po tkliwość i nostalgię za bezpowrotnie utraconym szczęściem. Bo w tym damsko-męskim siłowaniu się na rękę zdarzają się chwile wytchnienia, gdy oboje potrafią żelazny uścisk złagodzić. Pamiętają, że kiedyś byli dla siebie czuli. Uważni. Serdeczni. Otwarci. Naiwnie zaczynamy wierzyć, że jeszcze będzie dobrze, że się z tego bagna wygrzebią. Ułuda. Ponownie nakładają zbroję, wytaczając jeszcze cięższe działa. Tani efekt? Szantaż emocjonalny? Nic z tego. Kto przeszedł przez golgotę rozwodu, poprzedzoną rozciągniętym w latach dogorywaniem związku, wie dobrze, że w tej skandynawskiej Anty-Pieśni nad Pieśniami nie ma grama przesady: najbardziej eleganccy potrafią wpaść w rynsztok wzajemnego upokorzenia.
Jasne, trzymam w „Wojnie…” stronę kobiety, i to nie wyłącznie dlatego, że sama kilka lat temu czołgałam się po rozwodowym poligonie. Jasne, że ten utwór na dwa głosy, w pierwszoligowym tłumaczeniu Justyny Czechowskiej, obnaża katalog ludzkich podłości. Jasne, że nie ma tu katharsis, bo facet jest burakiem w garniturze, hipokrytą na wysokim stanowisku, który na ołtarzu publicznego wizerunku poświęca autentyczność istnienia. Jasne, że takich mężczyzn jest na pęczki pod każdą szerokością geograficzną, także w płynącym mlekiem i miodem pogardy do kobiety kraju nad Wisłą. Jasne, że główna bohaterka przeraża, jak każdy, kto podrzuca butelkę z koktajlem Mołotowa – mieszanką gniewu i bezradności. Jasne, że w zależności od okoliczności role tej pary da się odwrócić – on może mówić jej kwestie, ona jego.
Wróć, przepraszam, jest tu katharsis: rozpad związku. Mąż szantażuje: „Jeśli mnie porzucisz, / czeka cię tylko / nienawiść aż po śmierć”. Żona odgryza się: „Sądzę, że któreś / z nas musi umrzeć, / albo ja, albo ty”. Umierają oboje, jako małżeński organizm. Ale to właśnie kobieta podejmuje próbę reanimacji, wykonuje ostatnie sztuczne oddychanie. Nie odpuszcza, desperacko liczy na porozumienie. Gdy poczuje w końcu lodowatość małżeńskiego trupa, prysną resztki złudzeń. Wtedy dźwignie się, zacznie budować się na nowo. I pisać tę książkę.
Pisałam o książce Ebby Witt-Brattström „Miłosna wojna stulecia” w tłumaczeniu Justyny Czechowskiej, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Lokator. We wrześniu w Łaźni Nowej odbędzie się premiera „Miłosnej wojny stulecia”, sztuki reżyserowanej przez Ewę Rysową, w której zagrają Dominika Bednarczyk i Radosław Krzyżowski.