Inger Christensen – zmarła przed dekadą poetka, powieściopisarka i eseistka – przynależy do panteonu duńskiej literatury. Do rąk polskiego czytelnika trafiła jedna z jej najsłynniejszych książek. alfabet to konceptualny poemat, będący tyleż pieśnią pochwalną na cześć życia, co apokaliptyczną wizją jego zagłady.
Po pierwsze, tekst nawiązuje do prastarej formy abecedariusza; każdą sekwencją rządzi kolejna litera alfabetu, która pojawia się na początku danego fragmentu i w licznych aliteracjach, np.: „cykady istnieją; cykoria, chrom / i cytrynowce; istnieją cykady; / cykady, cedr, cyprysy, cerebellum”. Abecedariusz to jednak niekonsekwentny i połowiczny – niektóre strofy wyłamują się z powyższej reguły, a sekwencji jest tylko 14, co oznacza, że zatrzymujemy się na literze „N”. To z kolei wiąże się z drugim kluczowym dla poematu konceptem. Rozmiary poszczególnych części rosną w tempie wyznaczanym przez ciąg Fibonacciego (0, 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, 144, 233, 377, 610…), czyli rozpiętość wersowa każdej partii poematu równa się sumie dwóch poprzednich (wyjąwszy pierwszą oraz ostatnią, skróconą o połowę). Najważniejsze, że cała ta kombinatoryka działa w ukryciu, nie potęgując wrażenia sztuczności. Więcej nawet – przydaje poematowi pozór bytu organicznego, rosnącego na naszych oczach według naturalnych, immanentnych prawideł.
Skąd to wrażenie? Z jednej strony alfabet służy jako zbiór najprostszych elementów graficzno-dźwiękowych; tekst wyrasta z nich, powtarza je z koniecznymi odmianami, wprowadza nowe elementy, będące następnie tematem wariacji. Cały ten proces przypomina rozwój żywego organizmu, w którym pomimo rosnącej komplikacji wciąż rozpoznajemy obecność stadium początkowego. Z drugiej strony poetka genialnie opracowuje matematyczną zasadę. Ciąg opisany przez Leonarda z Pizy zwanego Fibonaccim uchodzi za sekretne zaklęcie Matki Natury. W odróżnieniu od regularnego przyrostu opisanego przez ciągi arytmetyczny (2, 4, 6, 8…) czy geometryczny (2, 4, 8, 16…) rozwija się bardziej skokowo, choć nadzwyczaj harmonijnie. To abstrakcyjny schemat spiralnego wzoru wszechobecnego w przyrodzie, wpisanego w kształt liści, muszli skorupiaków, tornad, mgławic kosmicznych i galaktyk. alfabet okazuje się więc bytem paradoksalnym: sztuczny twór znakowy, wykoncypowany podług z góry przyjętych założeń i zniewolony przez arytmetykę, włącza się w świat przyrody ożywionej i nieożywionej właśnie za sprawą swojej regularnej struktury!
Dzieło Christensen nie spełnia się jednak w psalmicznym dziękczynieniu. Edeniczny praobraz, z nieodzownym drzewem jabłoni, szybko nasyca się niepokojącymi sygnałami. Już w drugim fragmencie czytamy: „borówki istnieją i paprocie, paprocie / i brom istnieje; i wodór, wodór”. Oczywiście wodór (najczęściej występujący pierwiastek chemiczny we wszechświecie) oraz brom (obecny we wszystkich organizmach żywych) stanowią podstawowy budulec wszelkiego bytu, ale skojarzenia wędrują w stronę eksperymentów chemicznych i broni masowej zagłady. Potwierdza je otwarcie części dziesiątej: „bomba atomowa istnieje / Hiroszima, Nagasaki” (dalej również: „bomba wodorowa istnieje / i modlitwa o to, by umrzeć”). Wraz z rozkręcaniem się tekstowej spirali wizja zniszczenia ogromnieje, by kulminować w końcowych strofach, przynoszących obraz spełnionej apokalipsy – spustoszonej Ziemi, po której błąkają się ocalałe cudem ptaki oraz dzieci, nadaremnie szukające schronienia w jaskiniach.
alfabet ukazał się po raz pierwszy w 1981 r., czyli na początku ostatniej gorącej fazy wyścigu zbrojeń. W tej perspektywie może stanowić świadectwo psychozy zrodzonej przez falujący antagonizm zimnowojenny. Lecz Christensen wydobywa ten lęk z historycznych ram i przypisuje mu upiorną trwałość. Od czasów Hiroszimy obraz nuklearnego koszmaru wydaje się niemożliwy do wymazania z pejzażu: „niebo zalane światłem, / światłem które od tamtego / dnia przypomina / ogień bomby atomowej”. Nie sposób zahamować triumfalnego pochodu technonauki, nie ma powrotu do utraconego raju niewinności, nie da się wrócić do początku, by zacząć raz jeszcze recytować świat, poczynając od pierwszej litery. Kiedyś alfabet się skończy, podobnie jak życie na Ziemi; przerwanie abecedariusza na 14. z 26 liter łacińskiego alfabetu może oznaczać, że znajdujemy się w samym środku tego procesu, a dynamika jego rozwoju, poddana nieubłaganym prawom liczbowym, nabiera tempa.