MICHAŁ SOWIŃSKI, KATARZYNA TRZECIAK: Niektórzy mówią, że wasza proza jest dziwna i nieco niedzisiejsza – może nawet dziwna w stylu retro. Czujecie się oldskulowcami?
TOMASZ WIŚNIEWSKI: Rzeczywiście, słyszałem coś podobnego. Niemniej, na jakimś głębszym poziomie kategorie literatury dawnej i współczesnej nie są dla mnie szczególnie jasne i niespecjalnie się nimi posługuję. Jako czytelnik odnajduję więcej świeżości i życia u Rabelais’go i Cervantesa niż u swoich rówieśników. Mam raczej poczucie, że jestem przedstawicielem pewnej orientacji w literaturze – chodzi o wspólnotę odczuwania, widzenia, fantazjowania i dowcipkowania, która jest ponadhistoryczna.
JERZY FRANCZAK: Ja odnotowałem takie komentarze, ale tylko na początku, w odniesieniu do wczesnych opowiadań z „Trzech historii” i mojej pierwszej powieści, czyli „Przymierzalni”. Nie wiem, czy potem jakoś znormalizowałem swoje pisanie, czy poruszyłem tzw. istotne społecznie tematy, w każdym razie z takimi opiniami nie spotkałem się później, w kontekście tej niby-trylogii: „Nieludzkiej komedii”, „Da capo” i „NN”. Czasem – ale tylko czasem – mam wrażenie, że jakoś zdradziłem tamtego siebie… Ale pewnie można to nazwać rozwojem poprzez powtarzane samobójstwo.
Ale pomysł na „Wyczerpanie”, jak sam przyznajesz w różnych miejscach, jest trochę z innej epoki.
Jerzy: No tak, „Wyczerpanie” to oldskul, taki wysokomodernistyczny eksperyment: pomysł, banalnie prosty, został wzięty od Georges’a Pereca – zasiąść w jednym miejscu i opisywać świat, patrzeć, jak się wymyka słowom, a jednocześnie, jak widzialne wikła się w te słowa, zostawia swoją konsystencję w sieci zdań… Nawet mówi mi się o tym nieco staromodnie!
Sam proces powstawania „Wyczerpania” był jeśli nie staromodny, to przynajmniej nietypowy. Faktyczne siedziałeś w tym miejscu, w tej kawiarni, w tym czasie i zapisywałeś wszystko, co widzisz?
Jerzy: Tak, faktycznie siedziałem tam i pisałem, na tym polegał założony oulipijski rygor – niezbyt wyśrubowany, zważywszy, że w Café de la Mairie jest przyjemny ogródek, w którym serwują dobrą kawę. Równocześnie chciałem po czterdziestu latach powtórzyć gest Pereca z „Próby wyczerpania pewnego miejsca paryskiego” i zastanowić się, czy w naszych czasach jest jeszcze miejsce na literaturę postrzeganą jako eksperyment poznawczy.
Myślicie, że „istotne społecznie tematy” są poza dziwnością, ku której ciążycie?
Jerzy: Jak dla mnie nie ma niczego nudniejszego od literatury, która po prostu wałkuje tematy wzięte z debaty publicznej. Są takie książki – ideowo zaangażowane, słuszne i bezbrzeżnie nudne. Ale są też utwory, w których nie ma sprzeczności między pracą wyobraźni a dążeniem do aktualności, najdzikszą fantastyką a polityczną doraźnością. Przychodzą mi do głowy powieści Sieniewicza i dramaty Pakuły, ale przykładów na pewno znalazłoby się więcej.
Tomasz: Zgadzam się z Jurkiem, a nawet pójdę dalej i powiem, że literatura będąca ilustracją do jakiejkolwiek tezy, nie tylko publicystycznej, jest i nudą, i wyrazem pomylenia porządków. Teza, z korzyścią dla siebie, powinna wyrażać się niefabularnie. Przykładowo, im mniej są nam znane poglądy teologiczne i polityczne Chestertona, tym bardziej porywające wydają się jego opowiadania. Jego pisma teoretyczne coś zabrały jego literaturze. Jeśli chodzi o wspomniane „tematy istotne społecznie”, to mam wrażenie ich nieprzyjemnego nadmiaru we współczesnej literaturze. Sam programowo staram się ich unikać, jakkolwiek nie zawsze się to udaje, coś się zawsze wślizgnie, co jest oczywiście nieuniknione, jeśli nie żyje się na pustyni. Ale bardzo na to uważam, ponieważ jestem przeciwny nie tylko wszechobecnej presji posiadania poglądu i stanowiska, lecz również z powodu sympatii do wszelkich a- i antyintelektualnych sposobów doświadczenia.