Jerzy Franczak
PIOtr Kaliński
Pacynki
Kraków 2010

 

W bajkowych utworach Jerzego Franczaka i w pochodzących z nie innej konwencji obrazkach PIOtra Kalińskiego niemal wszystkie postaci (czy pacynki to na pewno postaci?) cierpią na rozmaite braki. Mamy tu długonosego króla bez rączek, piękną królewnę, która straciła głowę czy ślepego mesjasza bez nóżek. Mamy też karkołomny język, urzekające grafiki i władzę, jaką dają nam autorzy. Pacynka to bowiem utwór, jak czytamy w fingowanej definicji ze Słownika terminów literackich, nakładany na palec przez czytelnika.  

Lewa dłoń PIO i prawa Franczaka nakreśliły dwanaście unikalnych utworów i tyleż samo grafik. Główny pomysł tego projektu to – zadziwiająco udana – próba połączenia twórczości wizualnej z bajkową konwencją tekstu. Co wydaje się jeszcze bardziej ryzykowne – książeczka ta nie jest skierowana w dodatku do dzieci (choć może odwołujących się do takich pierwiastków, by tak patetycznie i staromodnie rzec, w duszy czytelnika). Franczak tekstem, PIO grafikami pozbawiają swoje pacynki części ciała, zmysłów, stale przypisanych cech czy wreszcie złudzeń. Nie są to jednak mikro-makabreski. Już w tytułach dzieje się coś dziwnego. Rzućmy okiem: O małym zajączku, któremu odpadło uszko podczas ucieczki, O pięknej królewnie, która straciła głowę, O bardzo złym kotku z wielka dziurą w brzuszku. Dysonanse, zgrzyty i niejasne niezgodności, jakie powstają, gdy słyszymy na przykład o bardzo złym kotku, to stały efekt towarzyszący lekturze Pacynek. Widzimy tu bowiem zdeformowanych bohaterów dziecięcych bajek, którym przydarzają się rzeczy co najmniej dziwne. Książeczka ta nie oferuje kilkunastu sympatycznych historyjek, fragmentów czy urywków większych całości. To raczej pełne, choć tak małe (stosunkowo trudno oprzeć się, mimo standardowej powściągliwości w tej kwestii, pokusie ciągłego zdrabniania) niby-portreciki, w których równie niewielkie opowiadania mają objaśnić sytuację, wygląd albo dysfunkcję pacynki. Nie jest jednak tak, że teksty Franczaka funkcjonują rozłącznie, choć równolegle z grafikami PIO, stanowiąc swoiste „dwa w jednym”. Są to dwie „płaszczyzny”, które są od siebie ściśle uzależnione, wzajem się komentujące, dostarczające czytelnikowi uciech w dwójnasób.

Jeśli bliżej przyjrzeć się tekstom, okaże się, że korzystając z bajkowych konwencji i specyficznej nieporadności językowej, tylko w kilku przypadkach czerpią z bajek tradycyjnych. Zdarzają się raczej nawiązania do popularnych łamańców językowych, które każdy czytelnik pamięta z dzieciństwa. Wprawdzie pamiętamy, że Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego, ale tu historia językowo trudnych podarków nie jest najistotniejsza. Król-pacynka był bowiem królem zjawiskowym, jakby ulepionym z kilku innych króli, i przez to nie poddawał się łatwej klasyfikacji. Trudność w określeniu, kim jest król, jeśli nie spełnia wyraźnie określonych warunków (król jednocześnie długonosy i długowłosy to, według uczonych, za wiele), skłania mędrców do roztrząsania istoty królowatości (sic!).
Pozornie niewinne facecje, które urządza sobie autor, mają zaskakujący ciężar gatunkowy. Nie mogę się zdecydować, czy to korzystnie wpływa na odbiór całości, czy też niepotrzebnie ją – nomen omen – obciąża. W czym rzecz? Otóż pisze Franczak na przykład (wciąż rzecz o królu bez rączek): Nikomu z nich nie przyszło do głowy, że królowie niebawem wyginą śmiercią naturalną i cała klasyfikacja tak czy siak weźmie w łeb, uczeni zaś zajmą się zawodowo systematycznym wątpieniem. Niby nic, a jednak. W innej pacynce czytamy z kolei: Co się stało z duszą, nie wiadomo, bo nie wiadomo, czy dusza istnieje. Albo jeszcze gdzie indziej: Jak wiadomo, życie naśladuje sztukę, a Tim zawsze cenił sobie życie. Jaki z tego wniosek? Może taki, że owszem, to pacynki, bajkowe (u)tworki, ale w dużej mierze „zrobione”, zwykle na drodze twórczej i fantazyjnej dyskusji, z innych tekstów, nie tylko tych bajecznych. Dostarczyć to może oczywiście wiele przyjemności tym czytelnikom, którzy lubują się w wyszukiwaniu nawiązań, trawestacji czy twórczych przekształceń, i kto wie, czy nie będzie to jednocześnie najbardziej pożądana i satysfakcjonująca lektura. Nie chcąc psuć zabawy (chociaż…), pokuszę się już o zacytowanie większego fragmentu, w którym dobrze widoczny jest charakterystyczny styl, w jakim pisane są pacynki, tym razem z O chłopcu który choć nie chciał został laleczką wudu (konia z rzędem temu, kto wymyśli równie dobre tytuły): W pewnym sensie ojczym miał rację z tym nieokrzesaniem i lenistwem, co nie tłumaczy jego agresywnych zachowań. Poza tym, im bardziej on ją tłukł, tym więcej ona wpadała w trans i tak powstało charakterystyczne błędne koło, zwane też spiralą przemocy. Sytuacja była bez wyjścia, bo w grę wchodziła niezgodność charakterów narodowych. Joruba [tak, to lud afrykański, gdyby ktoś się zastanawiał – przyp. O.Sz.] musiał stać się ofiarą, a nawet kozłem ofiarnym. Kiedy znaleziono martwego chłopca z tysiącem i jedną szpilką wbitą w ciało, nie przypominał już istoty ludzkiej, lecz jeżozwierza. I tak to wygląda w całych Pacynkach – bajecznie opowiedziane utraty, straty, braki i krzywdy.
Spod powierzchni tych – naprawdę urzekających – pacynek wyłania się coś zadziwiającego w jeszcze inny sposób. Zwrócić warto uwagę, że każdy z bohaterów (nie wiem, czy autorzy to zamierzyli, ale ilość problemów, jakie nastręcza próba określenia jednym słowem tego, czym są i o kim są Pacynki – bo ani postaci, ani bohaterowie nie wydają się odpowiednio oddawać ich charakteru – jest zaskakująca) cierpi z powodu cech, które posiada. Zajmują się więc autorzy nie tym, co piękne, harmonijne i łatwo ujmujące, ale wydają się wręcz konstruować – zarówno w tekście, jak i w grafikach – świat, w którym roi się od tych, którym nie udało się być postacią bajkową. Raz już od narodzenia: Tim nie tylko był dzieckiem wybrakowanym, ale pomylonym, gdyż przyszedł na świat jako pierworodny, podczas gdy miał być drugim z kolei potomkiem, kiedy indziej z powodu brzydkiego zapachu z ust czy płaskostopia. Zdeformowane postaci, które zachowują pamięć swoich pięknych poprzedników, sprawiają, że spojrzeć czytelnik musi na nie z czułością, podobnie jak czynią to autorzy. Nie sposób bowiem oprzeć się wrażeniu, że zarówno w wyjątkowo charakterystycznych grafikach PIO (zajączek przebity strzałami mną wstrząsnął) i nie mniej rozpoznawalnych tekstach Franczaka, nie ma miejsca na konwencjonalne rozwiązania. Nawet, jeśli to tylko bajki.

Olga Szmidt > Magazyn Mrówkojad* numer 52