Nazwisko mało znane, tytuł enigmatyczny, objętość niewielka, wydawnictwo niszowe. I co ma zrobić czytelnik, spragniony jasnych komunikatów, ściskający w spoconej dłoni ciężko zarobione złotówki? Zainwestować czy nie? Na szczęście w opisie pojawia się słowo, które każdemu w głowie rezonuje i konotuje: „królewna”.
Królewny znamy od wczesnego dzieciństwa: są prześladowane przez zazdrosne macochy, wyciągają ciekawskie dłonie w stronę wrzeciona, czyszczą chatki krasnoludkom, bywają ratowane przed smokami, ewentualnie przed Kościejem Nieśmiertelnym, jeżeli zdarzyło się im zamieszkać w Rosji i przybrać postać carówny. Pomimo swojej zasadniczo nieciekawej natury budzą żywe emocje. Dziewczynki chcą być jak one – tak przynajmniej przekonuje nas hybryda przemysłu filmowo-zabawkarsko-kosmetycznego. Dorosłe kobiety chciałyby czasem założyć suknię, a potem niewinnie zgubić pantofelek i poczuć, jak na ich stopę wsuwa go zakochany książę – tak przynajmniej przekonuje nas… hm, co właściwie? Patriarchat? To pole do głębszych rozważań. Feminizm i zdrowy rozsądek mówią natomiast, że droga królewny nie ma w sobie nic szczególnie pociągającego, lepiej być Pippi Pończoszanką i w razie potrzeby wnieść konia na przysłowiowe trzecie piętro.
Tymczasem Eliza Kącka zastawia pułapkę na wszystkich miłośników księżniczek klasycznych i feministycznych: jej błękitnokrwiste panny zamieszkują ulotną krainę słowa. Kogo nie ostrzegła okładkowa notatka Jana Gondowicza, ten mocno się zdziwi w trakcie lektury, która może zająć całe pół godziny. Inni, którym to nazwisko jawi się jako znaczące, uwięzną w „Elizjach” na dłużej i może pomyślą o księżniczce Anginie spod ręki Topora albo o królu, któremu Wolf Elbruch polecił patrzeć w morze.
Proza poetycka to nie jest łatwy gatunek – ani dla recenzenta/recenzentki, ani dla czytelnika/czytelniczki. Przyzwyczajeni jesteśmy do kontrowersji, mocnych wrażeń, szybkiej polaryzacji postaw i łatwości generowania zjadliwych sądów. Tymczasem Kącka wcale nie zamierza się do naszych upodobań i nawyków wdzięczyć. „Bajeczka opowiada się z wyboru niebycia masową narracją, którą nie potrafiła być i nie chciała” – tłumaczy swoją bohaterkę autorka, nazywając ją czule „niemotką na zapleczu mocnych fabuł, koczowniczką szarych marginesów Opowieści”, uciekającą w „opłotki dialogu, z których nie będzie dramatu”.
Nazwałam „bajeczkę” bohaterką nie przypadkiem – to, w jaki sposób się opowiada, jest w „Elizjach” równie istotne co sama treść. Królewna i bajka stoją na tym samym schodku w hierarchii ważności i przyglądają się sobie niepewnie – która ma nadać ton? „Elizje” to opowieść o spętaniu językiem i konwencją. Królewien Kąckiej nie trzeba więzić w wysokich wieżach na szklanych górach – są zamknięte w kilku definiujących je zdaniach, których granice ostrożnie badają. Jedna zanurzona jest po szyję w głębokiej niezgodzie, co nie budzi sympatii dam dworu i giermków. Inna żyje na granicy trzech królestw, a w każdym zachowuje się nieodpowiednio, szczególnie w tym władanym przez Poezję – jest zbyt prozaiczna. Inna mieszka na styku Matni i Alternatywy, spoglądając z tęsknotą na Harmonię i Katastrofę (która, jak możemy się spodziewać, jest piękna w swojej nieuchronności). Jeszcze inna heroicznie żywi porzucone przez innych złudzenia. Autorka sprytnie plącze swoje bohaterki w gry słów i sieci znaczeń, utrudniając zadanie czytelniczce/czytelnikowi (nie chcę sugerować, że o królewnach czytają tylko kobiety; nie chcę sugerować, że semiotyką parają się głównie mężczyźni – a język jest dla mnie w tej sytuacji niełaskawy, dlatego niczym jedna z elizyjskich królewien idę na kompromis zbytniego doprezycozwania, wybaczcie). Na pierwszy plan wysuwa się forma i pochłonięci nią zapominamy o poszukiwaniu wspólnego mianownika bohaterek. Chwilowo.
Autorka zna konsumentów poetyckiej prozy, którzy wcześniej czy później zechcą sobie zadać pytanie o Sens i Całość, dlatego jest przygotowana na okrzyk „sprawdzam!”. Na końcu zamieszcza Indeks Motywów Bajecznych, pozwalających na usystematyzowanie wątków. Ciemność (konfrontacja z), kapilarne naczynia, królestw delimitacja, natury rudymenty, próżnią wypełnienie, regaliów mistyka, rozproszeń nerwica, ulic bifurkacja. Pięknie się to recytuje, niczym katolickie credo. Wierzę w pytań natręctwo, sekundników zakaz, tajemnicy zapach, tożsamości nocne, śmierci paradoksy, żywot wieczny amen (żywota wiecznego oczywiście u Kąckiej nie ma). Jeżeli komuś taka systematyka nie wystarczy, jest też drugi spis treści, z podziałem na opowieści przyjemne i nieprzyjemne. A także trzeci, tradycyjny. Po pierwszym przeczytaniu „Elizji” można więc zacząć od nowa, według dostarczonego na końcu klucza. Czy otworzy niewidoczne drzwi? Być może. Jednak bardziej niepokoi mnie inne pytanie: czy Eliza Kącka znajdzie dla swoich królewien odpowiednio zaangażowanych czytelników/czytelniczki, gotowych na wielokrotne starcia z niepozornymi bajkami o niekompletnych bohaterkach.
Dla grona mniej uważnych odbiorców (ale nie oszukujmy się – nadal tych sięgających do wyższej półki z książkami) Kącka zostawia prezenty kulturowych skojarzeń. Królewna z bajeczki „Zagadka” dostaje od nieznajomego dorosłego rysunek w kształcie kapelusza (nie kartkę, na której kapelusz jest narysowany, a właśnie „rysunek w kształcie”). Mężczyzna przybył do jej królestwa samolotem i królewna, specjalizująca się z kolei w rysowaniu fajki (która fajką nie jest), kogoś bardzo mu przypomina… Jest też królewna, która sprawnie rzuca cień, a w pałacowym ogrodzie spotyka cień człowieka, który uniezależnił się od właściciela. A może to właściciel jest już cieniem cienia rzuconego na samego siebie? Mamy też motyw korony, która – o zgrozo! – pasuje na głowy wszystkich, bo jej właścicielka, królewna, ma głowę pospolitą. Brzmi prawie znajomo – na wszelki wypadek autorka przypomina w niedalekim rozdziale, że jesteśmy w bajce, a w bajce wszystko musi być odwrotnie.
Na koniec pojawia się Eliza Andersenowska, w milczeniu plotąca koszulki z pokrzyw na oczach zdumionej królewny, w której państwie nie ma magii, tajemnic i wszechwładnych biskupów. Moja rozpasana wyobraźnia chciałaby widzieć w tej postaci już to alter ego autorki (Eliza!), zmagającej się z kłującą materią literatury, już to współczesną Polkę, która poparzonymi dłońmi pracuje na rzecz swoich braci, pięknych łabędzi uprzejmie ratujących ją od stosu. Trudno mi wytrzymać bez prostackiego podsumowania, przyklepania sensów, więc zasłużenie obrywam ostatnimi zdaniami książki: „Mój udział w tajemnicy był krótki, a Ty sama jesteś nią, bez końca. Bezimienna, dziwna przyjaciółko. Bardzo Cię kocham, Eliza”.
Skarcona miłością, pozostawiam was z wyzwaniem, jakie stanowi lektura „Elizji”, potencjalni, drodzy czytelnicy. >>>