Warunki ekonomiczne bycia doktorantem są dość upokarzające, niemniej absolutnie nie chciałem dzielić się z czytelnikiem jakimkolwiek rozgoryczeniem – mówi Tomasz Wiśniewski, dla GAZETY WYBORCZEJ.
Łukasz Grzesiczak: 30 lat za pasem. Późny debiut jak na dzisiejsze standardy…
Tomasz Wiśniewski: Ambicja, żeby pisać, pojawiła się dosyć późno. Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Wcześniej przypisywałem sobie inne role.
Jakie?
– Przez wiele lat – najpierw jako student, później jako doktorant – widziałem siebie jako przemądrzałego starca, studiującego symbole alchemiczne i kabalistyczne, tarota i starożytnych mistyków. Opamiętałem się jednak w porę. Zdałem sobie sprawę, że poruszam się po muzeum rozmaitych wyobrażeń, a – jak powiedział Philip Glass w odniesieniu do muzyki – „dobrze jest czasem odwiedzić muzeum, ale ciężko byłoby w nim zamieszkać”. Zrozumiałem, że tym, co mnie najbardziej interesuje w historii ezoterycznej wyobraźni, jestem ja sam. Historia była tylko zwierciadłem. Postanowiłem korzystać z własnej wyobraźni i zacząć tworzyć, a nie bezustannie (i bezskutecznie) grzebać w reliktach z przeszłości.
W opowiadaniach czuje się pan najlepiej?
– Każde z moich opowiadań powstało w okolicznościach tajemniczych nawet dla mnie samego; pomysły przychodziły skądinąd, a moje rola ograniczała się do czegoś w rodzaju spirytystycznego medium. Czułem, że to, co powstaje, nie potrzebuje być inne – nawet jeśli czasem zawierało pół strony. Inaczej nie potrafię tego wyjaśnić.
Mam wrażenie, że na recenzentów swojej książki „O pochodzeniu łajdaków” zastawił pan prawdziwą pułapkę…
– Pod względem formalnym jest to zbiór ponad 40 krótkich opowiastek. Trudność polega na tym, że każdy z tych tekstów ma charakter absurdalny i jest to absurd, który nie jest na usługach żadnej przekładalnej idei społecznej czy politycznej. To jest czysty absurd. Absurd po prostu. Nie jest to więc przypadek absurdu, jaki możemy znaleźć u takich pisarzy – na naszym rodzimym podwórku – jak Mrożek czy Gombrowicz. Oni mieli coś do powiedzenia, sens ukrywał się pod warstwą nonsensu, ja natomiast ostentacyjnie pokazuję, że nie mam i nie chcę mieć nic do powiedzenia. W „O pochodzeniu łajdaków” chciałem zawrzeć maksimum śmiechu, lekkości i cudowności, jaką można odkryć w codziennym doświadczeniu – pod warunkiem że przestanie się być poważnym, zacznie się zmyślać i używać swobodnej fantazji, którą posiada każdy z nas.
Bohater jednego z opowiadań nie opuszcza mieszkania z powodu braku ubezpieczenia społecznego. Inny nie może pozwolić sobie na kupno mieszkania i skazany jest znosić wszystkie trudności związane z jego wynajmem. Nie jest pan pisarzem pokolenia umowy o dzieło?
– W odniesieniu do kilku moich opowiadań można zastosować taką interpretację. Ale jest to wynik tego, że jak każdy jestem zanurzony w rzeczywistości, a ta – co nieuniknione – przebija się przez moje fikcje. Nigdy nie myślałem o sobie w kategorii pisarza pokoleniowego. Wręcz przeciwnie, mam raczej poczucie, że to, co mnie porusza w literaturze, jak i to, co mnie porusza w ogóle, nie cieszy się szerszym zainteresowaniem.
Pisze pan, że doktoranci mogą wesoło pompować szambo, literaci pracować na kasie w supermarkecie. To prawdziwe historie?
– Częściowo. Faktycznie, warunki ekonomiczne bycia doktorantem są dość upokarzające, niemniej absolutnie nie chciałem dzielić się z czytelnikiem jakimkolwiek rozgoryczeniem – przywoływanie tego typu doświadczeń pełniło tylko funkcje komiczne. W wymienionych przykładach korzystałem z jakichś elementów swojego lub cudzego doświadczenia i układałem je w taką kompozycję, która miała być jak najbardziej zabawna.
Czym się pan zajmuje na co dzień?
– Głównie czytam i piszę. W ostatnich latach udawało mi się zarabiać na pisaniu, na krytyce literackiej, niekiedy pracowałem również jako robotnik za granicą. Bardzo sobie ceniłem ten system ekonomiczny, bo dawał mi dużą wolność. Żyję przez większość roku w czasie wolnym.
W pańskiej książce sporo jest odniesień do innych autorów. W jednym z opowiadań umieszcza pan swojego bohatera w Cafe Panika. Topor to pana literacki mistrz?
– Topor to ważna dla mnie postać. Gdyby nie zatytułował swojej książki „Dziennik paniczny”, miałbym ochotę wykorzystać ten tytuł w swojej książce. Formuła zwięzłej, komicznej paranoi spisanej w pierwszoosobowej narracji, jaką często znajdujemy u Topora, bardzo mi odpowiada. Na dłuższą metę jednak Topor był twórcą destrukcyjnym, który zniszczył siebie i który może zniszczyć odbiorcę swojej sztuki. Ja dzielę się tym, co pozytywne. Humor Topora jest najczęściej czarny. Mój jest głównie różowy.
Tomasz Wiśniewski
Jego dom rodzinny mieści się w Strzelnie, w którym spędził dzieciństwo i młodość, choć urodził się w Hanowerze, a mieszka w Warszawie. Rocznik 1987, studiował filozofię, kulturoznawstwo i filologię klasyczną. Był doktorantem UAM w Poznaniu badającym historię ezoteryki. Publikuje na łamach „Kultury Liberalnej” i Culture.pl. Zbiór opowiadań „O pochodzeniu łajdaków”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Lokator, z ilustracjami Joanny Grochockiej, to jego debiut literacki. Książkę wyróżniono Nagrodą Specjalną Krakowa – Miasta Literatury UNESCO w Konkursie Promotorzy Debiutów 2015.
Łukasz Grzesiczak 29.01.2016
WYBORCZA Cały tekst:
http://bydgoszcz.wyborcza.pl/bydgoszcz/1,71270,19549940,absurd-to-jego-specjalnosc-maksimum-smiechu-i-lekkosci.html#ixzz3z3N49SDG