Czytanie „Mamy mordercy” to czarna turystyka, wyprawa do miejsca zbrodni. Śladem zła podróżuję do Szwecji. Plan wyprawy wyznacza mi tajemniczy bedeker.
Pierwsze zdanie: „Mój chłopiec zapytał mnie: czy kochałabyś mnie gdybym kogoś zabił?”.„Mój chłopiec” – tak właśnie mama mówi o dorastającym synu. Wygląda na to, że nie jest to dzieciak z Bullerbyn.
Północny kraj zwiedzam z Henriettą, samotną matką, sekretarz redakcji w wydawnictwie. Jest zmęczona. Nie ma w niej nic ze stereotypu radosnej Szwedki, bezpruderyjnej nudystki. Pozostaje w celibacie, nosi obrączkę po babci, by odstraszyć ewentualnych ochotników, których zresztą ewidentnie brakuje.
„Przewiercała mnie absolutna samotność”, wyznaje. Wyczuwam klasyczne bergmanowskie dzieciństwo.
Przywołuje moment z przeszłości, kiedy jej syn z kolegą zabił ptaka: „Położyli kamień na puszystej główce i przycisnęli, aż pękła”. Ten odgłos pęknięcia wyznacza dla mnie rytm opowieści, powściągliwy, zagadkowy. Historia przywabia „głosem jakby zamkniętym w puszce”.
Czytałam tę książkę wielokrotnie. Co mnie do niej ciągnie? Ta niewielka powieść pisana pozornie prostym stylem przypomina szwedzki domek, skromny i uroczy, który niestety posiada również piwnicę – utkniemy w niej na dłużej, niż chcemy.
Szybko orientuję się, że specjalnością mojej przewodniczki jest dezinformacja turystyczna. Henrietta bardziej zataja, niż wyjawia, myli tropy, tworzy fałszywe poszlaki. Opowiada sen, w którym zgłasza się na ochotnika, żeby umrzeć. Na jawie szoruje ciało pod prysznicem szczotką do ziemniaków, co zaspokaja mój turystyczny voyeryzm.
Powieść Linde przenosi do krainy legendarnej czystej przyrody, ale nieustannie zwiedzam klaustrofobiczne osiedle wieżowców na dawnym terenie wojskowym. Po chodniku gonią dwa szczury. Plac zabaw, któremu „odjęto huśtawki”, opisany jest jako szkielet, co uruchamia we mnie haj czarnej turystyki. To tu, na blokowisku, mieszka Henrietta. Gości mnie – czy raczej: więzi – w swoim dwupokojowym mieszkaniu. Klimat Ikei z lat 90. To nie jest zamierzony vintage. Moja przewodniczka sypia na rozkładanej kanapie, mebel zbyt często pozostaje w tej pozycji również za dnia. W pokoju mordercy – sprana dziecinna kołdra we wzorek boiska do koszykówki. Kiedy syn wstaje z krzesła, matka w jego oparciu znajduje małe pęknięcie. „Jeśli drewno by żyło, wypłynęłaby ciecz”.
Ludzie odsuwają się od mamy mordercy, jakby syn wyssał zbrodnię z mlekiem matki. Henrietta już nie wychodzi wieczorem ze znajomymi. Ale nagle w tej surowej podróży po północnym kraj pojawia się coś na kształt niespodziewanej atrakcji turystycznej. Co porabia mama mordercy, która jedzie do więzienia na widzenie z synem? Poznaje inną mamę mordercy. Na imię jej Grace. Pomiędzy Szwedkami wybucha latynoskie pożądanie. Henrietta i Grace to ogień pod lodem. Czuję „gazowaną krew, którą potrafi obudzić tylko skóra drugiego człowieka”.
Love story uruchamia inną scenerię. Pojawia się dom Grace – duży, jasny, z wielkim ogrodem, nad jeziorem. Jest nawet prywatny pomost. Cóż, jest wszystko. Nawet narzędzie zbrodni – nóż kuchenny. Programowo skromny, jak wszystko w Szwecji.
„Mamę mordercy” można czytać jak historię popsutego losu, samotności, dojmującej osobności, macierzyństwa. To szwedzki stół: bierze się to, na co ma się ochotę.
„Mama mordercy”, Ida Linde,
przeł. Justyna Czechowska, Lokator, Kraków
Tekst pochodzi z dwumiesięcznika „Książki. Magazyn do Czytania” 3/2021