Stwierdzenie, że literatura pozostaje w ścisłym związku z szeroko rozumianą temporalnością, może wydawać się jakimś banałem, wyświechtanym bon mottem. W związku z tym uwaga, że czas to żywioł subiektywności, nie budzi sprzeciwu. Immanuel Kant pisał w „Estetyce transcendentalnej”: „Czas nie jest niczym innym jako tylko formą zmysłu wewnętrznego, to jest oglądania nas samych i naszego wewnętrznego stanu” (Kant 1957, 111).
„Migracje” Glorii Gervitz wprost odnoszą się do temporalnych napięć i aporii. Poemat pisany od 1976 do 2019 roku jest zapisem indywidualnych zmagań z żywiołem nie tylko czasu (i jego przemijania), lecz także z tym, co konstytuuje nasze własne „ja”. Im gruntowniej podmiot intymnego utworu Gervitz konstruuje jakąś jaźń, tym mocniej zderza się ze ścianą nimbu temporalności. Ten monumentalny poemat ma jedną prazasadę, która rządzi jego wewnętrzną konstrukcją – im bardziej podmiot wierzy w trwałość swojego zapisu, tym staje się brutalniej rozrzedzony w wanitatywnej nierealności. I na odwrót: im mocniej chcemy uchwycić samą prędkość przemijania, tym gwałtowniej odłączamy się od indywidualnego szkieletu. W związku z tym sam głos podmiotów jest nieustannie w zagubieniu, „zanieistnieniu” – słowa są rozsypane w syntaktyce, ich semantyka bywa ciągle podmywana i rozkruszana. „Migracje” są konceptualizowane jako słowa w rozproszeniu, bądź słowa w rozcieńczeniu. Ma to swoje odbicie w specyficznym układzie graficznym – sporo białego światła na kartce naświetla gnomiczne sentencje, safoniczne drobiny, by w końcu je prześwietlić jakąś nicującą siłą pustki i czasowości. Jak w obrazach Wojciecha Fangora – pojedynczy sem jest rentgenizowany przez światło dobiegające z innego porządku czasowego (minionego lub przyszłego). Czy wobec tego możemy mówić tutaj o jakimś projekcie odciśnięcia własnego „ja” podmiotu w naturze samej narracji i opowieści?