[…] Nie chciałabym do tego typu prozy używać określenia „thriller”, ale to w jaki sposób Linde konstruuje fabułę trzyma czytelnika w trzeźwym napięciu. Skupia całą uwagę, pochłania, zapętla. Może właśnie to, co przeraża najbardziej to próba uniwersalnego pojęcia tematu. Każdy i każda może zostać mamą mordercy. Ten gnijący i rozpadający się obraz kobiety, której cały świat kręcił się wokół jej „chłopca” za chwilę runie, a my zerkniemy na, momentami wręcz niezręczne, chwile tego upadku rodzica. Potem fabuła staje się jeszcze bardziej niepokojąca. Podczas regularnych wizyt u chłopca w więzieniu, Henrietta poznaje Grace, mamę innego mordercy. Od tej pory połączy je uzależniająca psychicznie, intymna relacja. Będą szarpać się w poszukiwaniu własnych przewinień, omenów nadchodzącego zła, które mogło im umknąć. Możliwie, że to ta niejasna, przekraczająca granice, relacja łącząca ze sobą dwie matki jest najbardziej absorbującą w tej książce. Zapętlenie kłamstw, własnych kreacji, pozostawia mnóstwo miejsca na własne interpretacje czytelnika. To jak rzucenie monetą, która nie chce przestać się kręcić, nie wiesz na co wypadnie, co tu jest prawdą, a co kreacją.
Idy Linde nie da się pomylić z nikim innym. Jej pozorna oszczędność w słowach to w istocie proza poetycka najwyższej próby. Jej zdania mieszczą się pomiędzy ledwo odczuwalną czułością a brutalnością chirurgicznej prawdy. Jeśli poprzednie dzieła i ich sens komuś umykały, warto zajrzeć tam jeszcze raz i odnaleźć to wyważenie, ten język, który ponownie tak wybitnie przełożyła na język polski Justyna Czechowska w „Mamie mordercy”.
Skuliłam się na dywanie, w nocy naciągnęłam na siebie brązowy płaszcz niczym kołdrę. Gdy się obudziłam, całą twarz miałam w piasku, czarne kamyczki zatopiły się w policzku, wyjęłam je, zostały maleńkie dziurki. Perforacja smutku.