Bez wątpienia autorka tomu Engramy jest kobietą, którą stać na wiele, jednak myliłby się ktoś sądzący, że jej książka poetycka przynosi długi spis dóbr powszechnie lub lokalnie uważanych za pożądane. W rzeczy samej książka jest raczej przemyślaną konstrukcją niż spisem, zaś uczciwie zrobiona lista dóbr w niej opisywanych zawierałaby chyba tylko jedną pozycję: czas. Pozostałych zdobyczy nie ma lub nie ma powodu zazdrościć.
Tytułowe engramy, termin z zakresu neurobiologii, odnoszą się do pamięci. Engramy nie są jednak po prostu wspomnieniami, choć na nich się w pewnym sensie opierają. Są śladami pamięciowymi w mózgu, utartymi ścieżkami, których istnienie pozwala na trwałe zmiany w zachowaniu posiadacza lub posiadaczki owego mózgu. Powstają w wyniku czegoś tak banalnego jak bodźce i przeżycia, są więc skutkiem doświadczeń życiowych, szerzej zaś rzecz ujmując, a krótko mówiąc – efektem uczenia się. Ich istnienie i trwałość nie oznacza jednocześnie, że są niezmienne, wręcz przeciwnie, podlegają przekształceniom i zatarciom, tym łatwiejszym rzecz jasna, im krócej istniały. Istotną rolę gra więc w ich wypadku czas.
Czy wiersze w tomie zatytułowanym Engramy są engramami? Może wystarczy, jeśli potraktujemy je, oraz całostki, w które zostały ułożone, jako coś podobnego, powiedzmy jak mapy utartych ścieżek, po których chadzają myśli autorki. Utrwalenie w piśmie nie zapewnia im niezmienności. Nabierają różnej wagi i inaczej wybrzmiewają już choćby w zależności od tego, czy uznamy je za echo lub ekwiwalent śladów w pamięci krótko– średnio– lub długotrwałej. Zdaje się jednak, że najrozsądniej byłoby potraktować rozbudowane i przemyślane zabiegi konstrukcyjne autorki jako sygnał, że każdy z rodzajów pamięci ma dla kształtu tomu swoje zasługi. W swojej książce Marta Eloy Cichocka robi bowiem to, co lubię u piszących najbardziej – myśli. Żeby myśleć trzeba mieć zawsze odwagę, natomiast przychodzi mi do głowy, że aby myśleć przy tworzeniu wierszy, trzeba jeszcze czegoś nie mieć. Nie chodzi o piątą klepkę, ta jest niezbędna, idzie mi raczej o złudzenia dotyczące tego, co naprawdę robimy.
Zabiegi konstrukcyjne autorki są widoczne już na okładce, podpis „Eloy” umieszczony na niej zamiast pełnych imion i nazwiska zawiesza „oficjalną” tożsamość autorki, wskazuje, że książkę napisał „ktoś inny”, choć przy okazji podpis ten tworzy wraz z tytułem ładną aliterację. Jak się zdaje po lekturze książki i zastanowieniu, Eloy na okładce to trochę taki Eniac, słynny skądinąd komputer, tylko że o wiele nowszej generacji.
W wyniku jego działania otrzymaliśmy tom podzielony na sześć części, z których pierwsze cztery mają dość zwykłą, choć rzymskimi cyframi zapisaną, numerację, natomiast piąta i szósta oznaczone są kolejno „IIV” i „…”. Wielokropek jako oznaczenie ostatniej części jest łatwy do zinterpretowania, chodzi tu o rodzaj wychylenia w przyszłość. A że pierwsza i ostatnia część zawierają tylko po jednym, krótkim wierszu, bez trudu dostrzegamy ramę tomu i dwóch bezpośrednio przywołanych jego patronów – Zbigniewa Herberta z Panem Cogito, któremu autorka proponuje „przejdźmy / na ty” oraz Eugeniusza Tkaczyszyna–Dyckiego z jego bezdomnością: „gruz na ulicach / nigdzie nie ma / domu”. Tę ramę można by sparafrazować, wkładając w usta autorki trzy zdania podsumowujące zawartość książki „Myślę. Co było, to było. Teraz maszeruję wśród gruzów.” Taka parafraza byłaby przy dużym stopniu uogólnienia uprawniona, żeby jednak odpowiedzieć na pytanie, skąd mogła się wziąć (jeśli to nie zwykła pomyłka w składzie) pseudorzymska liczba, jakby lustrzane odbicie siódemki, która oznacza część piątą książki, trzeba z grubsza przynajmniej oszacować, co zawierają pozostające wewnątrz ramy wcześniejsze cząstki tomu.
Utarte w pamięci autorki ścieżki są w drugiej części książki bliskie rytmom dnia. By to wskazać nie trzeba nawet specjalnych analiz, słowo „dzień” rzuca się w oczy w każdym z tytułów. Wśród rytmów dnia bardzo wyraźnie zaznaczyła swoją obecność figura „kobiety, którą stać”. Co prawda, pojawia się ona tylko w jednym wierszu noszącym tytuł Ostatni dzień miesiąca (s. 19), ale trudno ją pominąć – dominuje. Dokładniej rzecz ujmując, kobieta, którą stać, jest figurą piszącej poezję kobiety, „którą stać na mężczyznę” i „którą stać na poezję”. Jakie są wiersze kobiety, którą stać? Autorka ironicznie stwierdza, że „kobiece”, ale jeśli wziąć tę tautologię na poważnie, oznaczałoby to, że uporządkowane. Ogarnięte. I zwykle autotematyczne, zapętlone, samozwrotne.
Część trzecia tomu zawiera z kolei wiersze z utartymi ścieżkami bliskimi rytmom nocy – snów i marzeń, nawet przelotnych skojarzeń, jak w Poleconym (s. 29). Część czwarta zaś skupia się wokół podróży między tymi dwoma rytmami, dość dosłownych podróży, zwykle pociągiem, choć są to także jazdy innego rzędu, jak w wierszu Stricte zawodowo (s. 47), a nawet halucynacje, obecne w wierszu Morfeusz na morfinie vs lotus omnivor (s. 48). I gdyby zgeneralizować, być może należałoby mówić nie o podróżach podmiotu lirycznego między rzeczywistościami, a o rzeczywistym miotaniu się tegoż podmiotu.
Co zaś z częścią piątą, oznaczoną wspominaną wyżej lustrzaną rzymską siódemką? Wiele wskazuje na to, że są to utarte ścieżki prowadzące do dawien dawna, wywoływane przez wspomnienia z zaprzeszłości, przeniesione w genach, a może po prostu wywołane przez fałszywe wspomnienia, nieprzeżyte naprawdę sytuacje i nieodczute bodźce. Mimo to realne, wywołujące odczuwalne skutki, jak każda utarta ścieżka myślenia. Fałszywe wspomnienia to przecież nic niezwykłego dla ludzkiego mózgu.
„Dużo piszę, mało zapisuję” czytamy w puencie wiersza Dzień, w którym zerwałam z nałogiem opisywania świata (s. 21), gdyż Kobieta, którą stać, ma przede wszystkim problem z zapisywaniem wierszy; nie pisaniem, a właśnie z zapisywaniem. Mając w pamięci engramy, rozumiem, że może oznaczać to „przetwarzam dużo informacji, mało jest po tym trwalszych śladów”. Paradoksalnie trwały ślad tego kłopotu łatwo dostrzec w wielu tekstach, autozwrotność, motyw problemu z pisaniem, z literackością zapisu, nieustannie powraca. Kobieta, którą stać, rozmyśla jednak równie często o czasie. Czasu dotyczą napomknięcia, fragmenty wierszy, ale i są mu poświęcone całe wiersze, jak choćby Żyć to pożerać czas (s. 25) i Zawsze jest czas (s. 49). Nie ma w tym nic dziwnego, tylko wtedy, gdy czas istnieje, pamięć i uczenie się mają jakiś sens. Ostatecznie to właśnie czas okazuje się tym, co naprawdę się miało i ma. I jest to „oczywiste i nie do ogarnięcia” (s. 49).
Pozornie niegroźna książka Marty Eloy Cichockiej ma, jak sądzę, spory potencjał wywrotowy, wskazuje bowiem granice, o które obija się wyuczone takich, a nie innych reakcji „ja”. Książka pokazuje też, że praca pamięci niekoniecznie musi czemuś służyć, bywa jałowym przebiegiem, przypomina o nieuchronnej nieadekwatność tego, co już było. Autorki bowiem raczej nie napędza nostalgia, gdy pisze o czasie – prędzej napędza ją rozpacz, że wynikiem powtarzania wyuczonych procedur, jest wciąż to samo. Stąd, gdy szuka wyjścia bądź je wskazuje, sugeruje ciszę/pustkę/zamilknięcie, jak w końcówce wiersza Dzień w którym na moje konto wpłynęły trzy tysiące dolarów (s. 14), w którym po ostatnim słowie i dwukropku – brak słów. Stąd też zapewne w traktującym o ucieczce wierszu Trzydzieści i cztery, wierszu kończącym część piątą, ostatnie słowo brzmi: „cisza”.
Co zostaje w mojej pamięci po lekturze tomu Engramy? Kobieta, która myśli. Kobieta, która ma czas. Kobieta, którą stać na więcej. Choć przecież nic nie musi.
CAŁOŚC MATERIAŁU:
https://www.fa-art.pl/item/575-kobieta-ktora-stac?fbclid=IwAR24y–F4tSuMvENOipHHQgGgSBEbWPLtCrYDpBQBZxrrwJMegp5tossQ10
[recenzja została zamówiona i miała się ukazać drukiem, ale zamawiający tak długo myślał, że aż się rozmyślił, stąd gościnne występy Jana Szaketa u felietonisty C.K. Kędera]
Marta Eloy Cichocka: Engramy.
Lokator Media, Kraków 2017, ss. 64.