Najnowszy tom Dyckiego to rozpisany na pięćdziesiąt jeden ogniw-wierszy poemat o poecie próbującym rozprawić się z bolesną rodzinną historią, która jednocześnie jest częścią tego, co najboleśniejsze w polskiej historii XX wieku w ogóle. Jak czytamy na skrzydełku książki, rodzina poety należała do ukraińskiego podziemia, także do UPA, za co spotkały ją deportacje w ramach akcji „Wisła” – i właśnie o owych krewnych, „banderówkach” i „rezunach”, pisze Dycki. Mamy więc tom, który łatwo wpisać w bieżący kontekst polityczny i łączyć z tematem Wołynia, ale też poezja Dyckiego nie jest żadną tablicą pamiątkową ani rozliczeniową uchwałą, bowiem to nie możliwości i zadania pamięci interesują poetę, ale możliwości języka; to nie sama konkretna historia jest tu tematem, ale – jak wspomniałem na początku – poeta piszący o historii, zdanie sprawy z tego, jak poezja próbuje z historią się mierzyć. A próba ta jest surowa i pisana bez wspomagaczy: nie licząc Norwida (patronującego poecie już w poprzedniej książce) oraz Wernyhory (to z kolei patron historii polsko-ukraińskiej) zupełnie znika w tej książce historycznoliteracki sztafaż, rozpoznawalne literackie rekwizyty, intertekstualne barokowe dekoracje.
Dycki przypomina kolekcjonera, który ze skończonej ilości egzemplarzy swojej kolekcji układa w nieskończoną ilość konfiguracji, szukając wyimaginowanej najlepszej i jedynej; przy czym jest to strategia obejmująca wszystkie elementy pisania, dla poety bowiem elementami tej kolekcji jest każda płaszczyzna dzieła: a to fraza przechodząca z wiersza w wiersz, a to wyliczanka nazwisk i nazw własnych, a to obraz, fakt, wspomnienie, wydarzenie, a to pojedyncze, konkretne słowo – wokół takiego pojedynczego słowa Dycki buduje nieraz cały wiersz, a takim znaleziskiem może się okazać słowo jakiekolwiek: regionalizm, neologizm, wulgaryzm (przykłady: hniłki, pięknotek, dokrętka, kuciapka, pidłuh, na skuśkę, opdnidupka). Zdaje się, że właśnie w groteskowa rewerencja, z jaką w tej poezji traktuje się te oderwane, podstawowe elementy służące za jej budulec, stanowią o sile wierszy Dyckiego. Żeby dopełnić analogii z kolekcjonerem, sytuacja czytelnicza z Dyckim wygląda tak, jak kiedy geolog głośno zachwyca się jakimś wyszukanym kawałkiem kamienia i do tego każe się nim zachwycać laikowi – a ten, nie umiejąc dociec wartości znaleziska, nie wie, czy ma do czynienia ze sceną uroczystą, czy żałosną, a może z zaaranżowanym żartem.
Patrząc z innej strony, można czytać Nie dam ci siebie w żadnej postaci jako pewien traktat o tym, jak bezradność poezji – świadomej swojej bezradności – zmienia się w jej siłę: ciągłe jąkanie się, powtarzanie fraz, ciągów nazwisk i miejsc, które częstokroć nic nie powiedzą czytelnikowi, oraz wielość autotematycznych czy metapoetyckich refleksji stają się zapisem poszukiwania idealnej konfiguracji słów; są więc zapisem klęski, skoro poszukiwania cały czas trwają i nie kończą się razem z książką. Czytelnik ma jednak wrażenie uczestnictwa na bieżąco w tych poszukiwaniach, jakby kolejna ich strona była jeszcze nie zapisana – a zatem ta właśnie bezradność, obnażone kalectwo stają się środkiem empatii, środkiem do współtowarzyszenia narratorowi poematu w jego próbach zapisu rodzinnych traum, poetyckich poszukiwań, autobiograficznych relacji. Bowiem tom Dyckiego rozgrywa się nie w biografii (wszak już tytuł ostrzega przecież: Nie dam ci siebie w żadnej postaci) ani w historii, ale w języku; jak głosi bowiem puenta całej książki: „…zawsze chodzi/wyłącznie o tę ciutkę/o tę boską drobinę//jaką jest język/ojczysty o nic więcej” (LI. Piosenka o języku ojczystym).